Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.
—   464   —

już zdaleka. — Kto wam pozwolił rozmawiać z tym człowiekiem?
— Przechodziłem przypadkiem koło niego, a on do mnie przemówił — odparł zagadnięty.
— Tu nie powinno być żadnego przypadku. Zabierajcie się stąd! Pójdziecie ze mną!
— Ależ, mr. Santer, ja nie jestem dzieckiem...
— Milczcie i chodźcie ze mną! Naprzód!
Ujął go za rękę i pociągnął za sobą. Musiał on dość nakłamać tym trzem niedoświadczonym ludziom, skoro tak się go trzymali, a co gorsza, nie próbowali stawić oporu wobec jego grubiańskiego postępowania z nimi.
Dano mi oczywiście takich dozorców, którzy rozumieli od biedy po angielsku. Oni słyszeli moją rozmowę z Gatesem, po której złożyli dowód, że poważali mię o wiele więcej, aniżeli Santera. Jeden z nich, który mi zawsze odpowiadał, podczas gdy drugi milczał, tak odezwał się po odejściu Santera z Gatesem:
— To owce, idące za wilkiem; on pożre je, gdy będzie głodny. Czemu nie wierzą przestrodze Old Shatterhanda?
Wkrótce potem nadszedł Pida, aby zbadać moje więzy i przekonać się zarazem, czy nie uskarżam się przypadkiem na co. Wskazał na wspomniane słupy, wbite nieopodal w ziemię, i rzekł:
— Old Shatterhand znużył się zapewne długiem staniem. Przez noc będzie leżał pomiędzy tymi palami. Może położyłby się już teraz?
— Nie. Mogę jeszcze wytrzymać — odpowiedziałem.
— To niech to zrobi po wieczerzy. Czy biały myśliwiec ma jakie życzenie?
— Tak, mam prośbę.
— Powiedz ją; jeśli będę mógł, spełnię ją chętnie.
— Chciałbym cię ostrzec przed Santerem.
— Przed nim? To robak wobec Pidy, syna wodza Tanguy.
— Bardzo słusznie! Ale na robactwo także trzeba