Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/228

Ta strona została uwierzytelniona.
—   476   —

bym był pomimo dobrego odżywiania podupaść na siłach. Ale nic powiedzieć nie mogłem, gdyż Old Shatterhand byłby ściągnął na siebie wstyd i pogardę, gdyby się był uskarżał na bezsenność.
Byłem ciekawy, kto mi przyniesie śniadanie. Czy „Ciemny Włos“? Chyba nie, gdyż odprawiłem z niczem jej ojca. A jednak przyszła. Nie powiedziała ani słowa, ale z jej oczu wyczytałem, że nie gniewała się na mnie. Była raczej smutna.
Gdy odwiedził mnie Pida, oznajmił mi w rozmowie, że wyjeżdża z oddziałem robotników na polowanie i dopiero po południu powróci. Istotnie wkrótce ujrzałem ich, pędzących na preryę.
W kilka godzin potem zobaczyłem Santera pomiędzy drzewami. Szedł ze strzelbą na ramieniu i prowadził osiodłanego konia. Zatrzymaszy się przedemną, rzekł:
— Ja także ruszam na polowanie i uważam za swój obowiązek donieść wam o tem. Prawdopodobnie spotkam się tam z Pidą, który dla was jest tak przychylny, a mnie nie znosi.
Czekał widocznie na odpowiedź, lecz ja udałem, że ani go nie widziałem, ani nie słyszałem.
— Czy ogłuchliście, he?
Ja dalej milczałem.
— Żałuję tego bardzo i to nie tylko ze względu na was, lecz także ze względu na siebie.
Pogłaskał mnie po ramieniu z pieszczotliwem szyderstwem.
— Precz, łotrze! — huknąłem nań.
— O, mówić umiecie, lecz słuchać nie. Szkoda, ogromna szkoda! Chciałem was o niejedno zapytać.
Spojrzał mi w twarz bezczelnie. W jego obliczu przebijał się przytem jakiś szczególny, dyabelsko tryumfujący wyraz. Było pewnem, że nosił się z jakimś niecnym zamiarem.
— Chciałem was o coś zapytać — powtórzył. — Toby was zajęło, gdybyście usłyszeli, mr. Shatterhand.