Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/231

Ta strona została uwierzytelniona.
—   479   —

Ale nikt mnie nie posłuchał. Nareszcie nadszedł ktoś rozumniejszy, a mianowicie „Jedno Pióro“. Rozepchnął innych, przystąpił do mnie i zapytał, co się stało. Jemu tedy opowiedziałem całą rzecz.
— A więc papier mówiący należał do Pidy? — pytał aż do znudzenia.
— Naturalnie, naturalnie! Wszak siedziałeś przy tem, kiedy mu go przyznano!
— Ty wiesz dobrze, że Santer uciekł z nim i nie powrócił?
— Tak, tak!
— Wobec tego musimy spytać Tanguę, co należy zrobić, gdyż on jest wodzem.
— A pytajcie go sobie, pytajcie! Ale nie ociągajcie się, śpieszcie, śpieszcie!
On jednak wahał się jeszcze, przypatrywał się rozerwanemu przezemnie rzemieniowi, podniósł go z ziemi, potrząsnął głową i zapytał stojącego najbliżej czerwonego:
— Czy to jest rzemień, który on rozerwał?
— Tak.
— Uff, uff! On jest rzeczywiście Shatterhand. I ten człowiek musi umrzeć. Czemu nie jest czerwonym wojownikiem, Keiowehem, lecz bladą twarzą!
Teraz dopiero się oddalił, zabierając rzemień z sobą. Inni z wyjątkiem moich dozorców poszli za nim.
Czekałem z napięciem i niepokojem, kiedy zacznie się pościg za złodziejem. Lecz ani śladu z tego rodzaju przygotowań nie zauważyłem. Niebawem potoczyło się spokojne życie wiejskie dalej swoim torem. To mogło mnie doprowadzić do szaleństwa. Poprosiłem dozorców, żeby się dowiedzieli, lecz im niewolno było odejść. Zawołali innego Indyanina, który przyniósł wiadomość, że Tangua nie kazał Santera ścigać, że na mówiących papierach nikomu nie zależy, bo Pida nie umie czytać. Można sobie wyobrazić moje wzburzenie i rozdrażnienie, wprost wściekłość. Zgrzytałem zębami tak, że dozorcy z niepokojem na mnie patrzyli i byłbym się znowu może wyrwał pomimo cierpień, jakie mi to sprawiało. Jęczałem