— Stój! Ja stawiam jeden warunek.
— Słucham.
— Że pojadę jako wolny.
— Uff! To niemożliwe.
— Wobec tego zostaję.
— Będziesz wolny, dopóki nie powrócimy, ale potem będziesz znów naszym jeńcem. Żądamy od ciebie tylko tego, żebyś nam nie umknął po drodze.
— Zabieracie więc mnie z sobą dlatego, że żaden trop nie ujdzie mojej uwagi? Dziękuję! Zostaję tutaj! Old Shatterhand nie jest psem do tropienia!
— Czy nie namyślisz się inaczej?
— Nie.
— Zważ dobrze, że w takim razie może nie pochwycimy złodzieja mojego leku.
— Mnie on nie ujdzie, jeśli zechcę go mieć. Niechaj każdy odbiera sobie sam, co mu skradziono.
Nie zrozumiawszy mnie, potrząsnął Pida głową z rozczarowaniem.
— Byłbym cię chętnie wziął z sobą — rzekł — aby ci podziękować za to, że przywróciłeś do życia moją żonę. Nie jestem winien temu, że się na to nie zgadzasz.
— Jeśli mi chcesz podziękować naprawdę, to spełnij jedno moje życzenie.
— Jakie?
— Dziwnie mię niepokoi myśl o tych trzech bladych twarzach, które przyjechały z Santerem. Gdzie znajdują się teraz?
— W swoim namiocie.
— Wolni?
— Nie, skrępowani, gdyż byli przyjaciółmi złodzieja mego leku.
— Oni są niewinni.
— Oni tak twierdzą, lecz Santer jest teraz naszym wrogiem, a przyjaciele moich wrogów są moimi wrogami. Zostaną przywiązani do drzewa śmierci i umrą razem z tobą.
Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/238
Ta strona została uwierzytelniona.
— 486 —