Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.
—   487   —

— A ja cię zapewniam, że oni nie wiedzieli nic o czynie Santera!
— To nas nic nie obchodzi! Powinni byli ciebie usłuchać! Wiem, że ich ostrzegałeś.
— Niechaj młody, szlachetny i dzielny wódz Keiowehów posłucha, co mu powiem. Mam umrzeć śmiercią męczeńską. O siebie nie prosiłem, ale proszę o nich.
— Uff! Jak brzmi twoja prośba?
— Wróć im wolność!
— Mam ich wypuścić z końmi i z bronią? Czyż mógłbym to uczynić?
— Puść ich ze względu na swoją skwaw, którą miłujesz, jak mi powiedziałeś.
Odwrócił się odemnie. W jego duszy odbywała się walka. Potem zwrócił się znów do mnie i oświadczył:
— Old Shatterhand nie jest jako inne blade twarze, jako inni ludzie. Niepodobna go pojąć i zrozumieć! Gdyby był prosił za sobą, byłbym mu może dał sposobność do uniknięcia śmierci. Bylibyśmy mu pozwolili walczyć o życie z naszymi najdzielniejszymi i najsilniejszymi wojownikami. On jednak nie chce w darze niczego i wstawia się za innymi.
— Ja powtarzam prośbę!
— Zgoda, lecz także pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Tobie samemu nie darujemy teraz nic, jednem słowem nic! Za ocalenie mojej żony nie masz prawa żądać wdzięczności. Rachunki nasze wyrównane.
— Dobrze! Zupełnie wyrównane.
— Puszczę ich teraz na wolność, ale niech się przynajmniej zawstydzą. Za to, że ci nie wierzyli i nie słuchali ciebie, niech ci teraz przyjdą podziękować. Howgh!
Potem udał się do namiotu ojca, który musiał wiedzieć, co syn mi obiecał. Wkrótce wyszedł i zniknął między drzewami. Wnet wyjechali za nim stamtąd trzej biali na koniach. On posłał ich do mnie, lecz sam nie przyszedł.