jąłem. To jednak znacznie opóźniło jazdę tak, że prawdopodobnie nie wyprzedziłem Santera, lecz zostałem raczej w tyle.
Nie dotarłem jeszcze do Rio Pecos i znajdowałem się na sawannie pokrytej skąpo trawą, kiedy przedemną wynurzyli sie dwaj jeźdźcy. Byli to Indyanie. Ponieważ byłem sam jeden, nie bali się jechać dalej. Kiedy zbliżyliśmy się do siebie, podniósł jeden z nich strzelbę do góry, zawołał mnie po nazwisku i popędził ku mnie cwałem. Był to Yato-ka[1], wojownik Apaczów, którego znałem. Drugi był mi obcy. Po wzajemnem pozdrowieniu zapytałem:
— Moi bracia nie są na wyprawie wojennej, ani myśliwskiej. Dokąd tedy dążą?
— Na północ, w góry Gros Ventre, aby uczcić grób naszego wodza Winnetou — odrzekł Yato-ka.
— Więc wiecie już, że nie żyje?
— Dowiedzieliśmy się przed kilku dniami, a płacz wielki podniósł się na wszystkich górach i dolinach.
— Czy moi bracia wiedzą, że byłem przy jego śmierci?
— Tak. Old Shatterhand nam to opowie i będzie naszym dowódcą, gdy wyruszymy pomścić śmierć słynnego wodza Apaczów.
— O tem pomówimy później. Czy puszczacie się samowtór tak daleko na północ?
— Nie. Idziemy tylko przodem na zwiady, ponieważ te psy Komancze znów wykopali topór wojenny. Reszta jest daleko za nami.
— Ilu wojowników?
— Pięć razy po dziesięć.
— Kto ich prowadzi?
— Till-lata[2], którego wybrano w tym celu.
— Znam go. On się do tego najlepiej nadaje. Czy widzieliście jakich obcych jeźdźców?
— Jednego.
— Kiedy?