Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/255

Ta strona została uwierzytelniona.
—   501   —

przeraźliwie ze strachu i podpędził konia, ja jednak zwróciłem mego w ten sposób, że mnie nie mógł ominąć i zawołałem:
— Niech Pida stanie! Ja obronię go przed Apaczami.
Pomimo przestrachu, jakiego doznał teraz, czuł widocznie do mnie wielkie zaufanie, gdyż osadził konia i kazał swoim uczynić to samo. Oni dojechali do niego, gdyż zostali byli w tyle i wykonali jego rozkaz. Jakkolwiek każdy czerwony wojownik, nawet w najgorszem położeniu, zachowuje wielką obojętność, mimo to zauważyłem, że Pida z trudem tylko opanował wrażenie, jakie na nim wywarło nagłe pojawienie się moje. Jego towarzysze nie zdołali natomiast ukryć wielkiego zdumienia.
— Old Shatterhand! — zawołał. — Old Shatterhand wolny! Kto cię wypuścił?
— Nikt — odpowiedziałem. — Sam się uwolniłem.
— Uff, uff, uff! To było niemożliwe!
— Nie dla mnie. Ja byłem pewny, że się wydobędę. Dlatego nie pojechałem z tobą, nie chcąc przyjąć podarunku od ciebie i oświadczyłem, że każdy powinien sam odebrać sobie to, co mu skradziono. Teraz się mnie nie lękaj! Jestem twoim przyjacielem i postaram się, żeby ci Apacze nic nie zrobili.
— Uff! Czy chcesz to uczynić naprawdę?
— Tak. Daję ci na to słowo.
— Wierzę temu, co mówi Old Shatterhand.
— Śmiało możesz wierzyć. Popatrz za siebie. Apacze, do których wysłałem moich towarzyszy, zatrzymali się. Zsiedli i zaczekają, dopóki nie powrócimy. Czy widzieliście ślad Santera?
— Tak, lecz nie mogliśmy go doścignąć.
— Udał się do puebla Apaczów.
— Tak sądziliśmy, dążąc jego śladem.
— To wielka z waszej strony odwaga! Każde spotkanie z Apaczami byłoby was o pewną śmierć przyprawiło.