Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/258

Ta strona została uwierzytelniona.
—   504   —

na krótko koło południa, aby zbyt późno nie przybyć do puebla, gdyż Santer pewnie nie zabawił tam długo.
Późno już popołudniu zbliżyliśmy się do puebla. Na prawo stał grób Klekih-Petry, a krzyż tkwił na nim jeszcze dotychczas. Na lewo znajdowało się miejsce w rzece, gdzie ongiś pływaniem musiałem życie sobie wywalczyć. Ileż to razy stałem później tutaj z Winnetou, rozmawiając o owych przykrych dla mnie dniach.
Następnie skręciliśmy na prawo, gdzie w bocznej dolinie ukazało się przed nami pueblo. Wieczór zapadał, a dym wznoszący się z rozmaitych pięter dowodził, że mieszkańcy byli zajęci przygotowywaniem wieczerzy. Ujrzano nas zaraz, ale pomimo to przyłożył Till-lata dłonie do ust i zawołał:
— Old Shatterhand przybywa, Old Shatterhand! Śpieszcie wojownicy na jego przyjęcie!
Powstał wielki zgiełk od piętra do pietra, spuszczono drabiny, a kiedy zsiadłszy z koni, zaczęliśmy się wspinać na górę, wyciągały się do nas zewsząd duże i małe dłonie, by nas powitać. Smutne to było powitanie, gdyż po raz pierwszy wracałem bez Winnetou, który nie miał już nigdy zobaczyć tego ukochanego miejsca.
Jak już przedtem nadmieniłem, tylko mała część plemienia mieszkała w pueblu. Byli tam najbliżsi sercu Winnetou, łatwo sobie zatem wyobrazić, że zaraz po powitaniu zarzucono mnie tysiącem pytań. Nie odpowiedziałem na nie, lecz przedewszystkiem spytałem:
— Czy tu jest Inta? Muszę z nim pomówić.
— Jest w swojej izbie — odpowiedziano mi. — Zawołamy go zaraz.
— On stary i osłabiony. Raczej ja pójdę do niego.
Zaprowadzono mnie do małej izby, wykutej w skale. Starzec zląkł się radośnie na mój widok i zaczął do mnie długą przemowę, którą przerwałem pytaniem:
— Czy była tutaj jaka blada twarz?
— Tak — odpowiedział.
— Kiedy?
— Wczoraj.