Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/259

Ta strona została uwierzytelniona.
—   505   —

— Czy wyjawił swoje nazwisko?
— Nie. Twierdził, że mu tego zakazał Winnetou.
— Czy już odszedł?
— Tak.
— Jak długo tutaj zabawił?
— Taki mniej więcej czas, jaki blade twarze nazywają godziną.
— Czy przyszedł sam do ciebie?
— Tak, prosił, żeby go do mnie przyprowadzono, pokazał mi na skórze totem Winnetou, którego ostatnie zlecenie miał wykonać.
— Czego żądał od ciebie?
— Opisu jeziora, które wtedy nazwaliście Deklil-to.
— A ty mu go dałeś?
— Musiałem, bo taka była wola Winnetou.
— Czy opisałeś mu okolicę dokładnie?
— I drogę stąd i tamte strony.
— Las świerkowy, skałę i wodospad?
— Wszystko.
— Czy i drogę na głaz zwisający?
— I drogę. Pokrzepiło to moją duszę, że mogłem mówić z nim o miejscach, na których byłem podówczas z Old Shatterhandem i wodzem Apaczów, Winnetou, który nas opuścił i odszedł do wiecznych ostępów, gdzie go wkrótce zobaczę.
Starcowi nie można było nic zarzucić, gdyż on usłuchał tylko dlatego, że widział totem ukochanego wodza. Zapytałem go jeszcze:
— Czy koń bladej twarzy był bardzo zmęczony?
— Wcale nie. Kiedy biały odjeżdżał na nim, szedł tak żwawo, jak gdyby długo był wypoczywał.
— Czy biały jadł co tutaj?
— Tak, lecz niewiele, gdyż nie miał czasu. Pytał o nici do lontu.
— Och! A dostał je?
— Tak.
— Na co ich potrzebował?