Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/265

Ta strona została uwierzytelniona.
—   511   —

a my nie mogliśmy się tam wydostać. Może znaleźlibyśmy jeszcze drogę, ale jego wtedy nie byłoby już tam ze zdobyczą. Wszak mówił coś o drugiej drodze. Tu nie było się nad czem namyślać, musiałem bezwarunkowo posłać mu kulę. Trudno jednak było strzelać w górę z naszego stanowiska; wszak on także chybił.
— Och, ten pies chce strzelać! — zawołał. — Tutaj źle będzie. Ja ci się lepiej ustawię.
Zniknął, lecz wkrótce znów się ukazał wysoko na platformie. Postąpił naprzód bliżej, potem jeszcze bliżej, aż nad samą krawędź. Dostałem niemal zawrotu głowy. W ręku trzymał coś białego.
— Popatrzcie! — krzyknął. — Tu jest testament. Znam go już na pamięć i nie potrzebuję. Niechaj go wchłonie jezioro tam na dole; wy go nie dostaniecie!
Podarł kartki, a kawałki rzucił w powietrze tak, że pospadały, kręcąc się powoli, w wodę. Tak zniszczony został cenny dla mnie testament! Uczucie, które mnie w tej chwili opanowało, nie było gniewem, ani wściekłością: we mnie się gotowało.
— Drabie! — ryknąłem ku niemu. — Posłuchaj mnie tylko chwilę!
— Dobrze! Ja słucham ciebie tak chętnie! — odpowiedział z góry.
— Inczu-czuna cię pozdrawia!
— Dziękuję!
— Nszo-czi także!
— Dziękuję, bardzo dziękuje!
— A w imię Winnetou posyłam ci tę kulę. Podziękowanie zbyteczne!
Wymierzyłem z rusznicy, ponieważ strzał był pewniejszy. Nie wątpiłem, że trafię. Mierzenie zabiera mi zwykle tylko chwilę czasu, lecz teraz co to było? Czy mi ręka drgnęła, czy Santer się poruszył, czy też zachwiała się skała? Nie mogłem wziąć celu na oko i odłożyłem rusznicę, żeby się przypatrzyć wolnem okiem.
Wielki Boże! Skała zaczęła się chwiać w jedną i drugą stronę. Naraz dał się słyszeć ciężki, głuchy huk,