Znałem go dobrze — należał do dawnego inwentarza Pana Zastępów. Serdecznie go lubiałem w tych czasach, kiedy jeszcze był onbaszy’m[1]. Teraz, jak widziałem, dosłużył się rangi czausza[2]. Ten zacny, siwowłosy muzułmanin miał chyba ponad sześćdziesiątkę, ale wyglądał jeszcze tak dziarsko, jak wówczas, gdy był moim przewodnikiem do Uled Saïd. Jego imię brzmiało właściwie Selim, ale wszyscy nazywali go starym Sallamem, albowiem zawsze miał to słowo — Sallam! — na ustach, nadając mu, jak się wkrótce przekonamy, przeróżne możliwe i niemożliwe znaczenia. Gdy wołał — o Sallam! — mogło to oznaczać zarówno — o rozkoszy! — jak — o hańbo, o radości, o niedolo, co za okrutność, jak cudownie, jak zachwycająco, jak nędznie, jak haniebnie! — i sto innych pojęć. Wszystko zależało od miny i gestykulacji, któremi interpretował ten okrzyk.
— Czy Pan Zastępów w domu?
— Nie.
Dotychczas na mnie nie spojrzał. Wiedziałem, co o tem sądzić.
Pana oczywiście nie było w domu, dopóki Selim-Sallam nie dostał swego bakszyszu.
— Ale wiem na pewno, że jest, — odparłem. — Masz pięć piastrów i zamelduj mnie natychmiast.
— Dobrze. Skoro Allah rozjaśnił ci rozum, wpuszczę cię do Pana Zastępów. Daj — —
Podniósł na mnie spojrzenie i nie dokończył zda-