Strona:PL Karol May - Winnetou w Afryce.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

że nie było ich mało, — dostanie markę, albo nawet całego talara.
— To mi się podoba! Życzę serdecznie, aby żył jeszcze. Pańska historja zaczyna mnie interesować. Początek — przyznaję — był nieco odstraszający.
— Dalszy ciąg nie będzie brzmiał lepiej. Stara lniana bluza, lniane spodnie i jeszcze starsza czapka oraz drewniaki na nogach — w takiem odzieniu dotarłem, żebrząc po drodze, aż do okolic Magdeburga.
— Niebiosa! Czy to możliwe, aby pan na tak długiej tułaczce nie spotkał policjanta?
— O, byłem szczwany, nie zdołano mnie zdybać! Ilekroć zwietrzyłem niebezpieczeństwo, ukrywałem się, woląc raczej głodować, aniżeli wrócić.
— Czy ludzie, których pan spotykał i którzy panu jeść dawali, nigdy nie usiłowali go zatrzymać?
— Nigdy. Kołatałem jedynie do najuboższych. Nieraz opiekowali się mną terminatorzy, którzy wprawdzie stroili ze mnie kpinki, ale nie zdradzali i nie odmawiali dobrej rady i kawałka chleba. Ale tułaczka ta była ponad moje siły. Z dnia na dzień czułem się gorzej, aż wreszcie pod Magdeburgiem padłem na trakcie. Z głodu i wycieńczenia nie mogłem się podnieść, dobrnąłem jedynie do sterty śniegu, oczekując śmierci. Wkrótce zasnąłem. Kiedy się ocknąłem — pode mną skrzypiały w śniegu ciężkie koła. Nad sobą ujrzałem pokrycie wozu, sam zaś leżałem w ciepłej słomie otulony dwiema końskiemi derami. Po pewnym czasie zajrzała do mnie otyła, zarumieniona od zimna twarz i, widząc, że nie śpię, zapytała: