— Odżyłeś, chłopcze? Skąd się tu bierzesz?
— Z Saksonji.
— A dokąd zmierzasz?
— Do Ameryki.
— No, no! Co na to twój stary?
— Nic. Nie mam ojca.
— A matula?
— Też nic. Przez cały Boży dzień pijana.
— Czem jesteś właściwie?
— Terminatorem szewckim.
— Na imię?
— Konrad.
— Ano, miarkuj sobie, Konradzie, co ci rzekę! Tam koło ciebie wisi kobiałka z chlebem i serem. Możesz wsuwać, ile wlezie. A potem zakopiesz się w słomie i nie wysuniesz nosa, dopokąd cię nie wydobędę.
„Twarz znikła. Nie czekałem, aż znowu przypomni o kobiałce. Zawierała pół bochna i duży caluteńki serek. Oczywiście, wypróżniłem ją do dna. Potem zaszyłem się w słomę i wnet zasnąłem. Noc była, kiedy mnie obudzono. Człowiek, który za dnia ze mną rozmawiał, siedział na wozie. Zatrzymaliśmy się na trakcie przed wioską.
— Młokosie, toż dopiero masz wsuwę! — rzekł. — I co za sen! Nie czułeś, żeśmy się dwukrotnie zatrzymywali?
— Nie.
— A więc chcesz do Ameryki? Boskie to dla ciebie zrządzenie, chłopcze, bo ja się tam również wybieram. Czy chcesz ze mną pojechać?
Strona:PL Karol May - Winnetou w Afryce.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.