— Bardzo powierzchownie. Od tego czasu nie widziałem i nie słyszałem o nim.
— Hm, tak. Powinien był co najmniej napisać do pana. Ale niedobrze o panu gada. Kiej czasem moja córka wspomni o panu, to dopiero wściekłość nim trzęsie.
— Ale z jakiego powodu?
— Ano tak sobie, bez powodu. Lecz już od samego rana zaczyna zapijać pałkę. Przez calutki dzionek kurzy mu się z czuba.
— Co też pan mówi?
— Tak to jest, tak. Musi być, odziedziczył po matce, która pomarła z pijackiego szaleństwa.
— A co na to pańska córka?
— Co ona biedna może? Nie ma nic do powiedzenia. Kaj chce, aby on czego poniechał, to niech tylko poprosi, a on jej akuratnie naprzekór.
— A więc tak? Niepiękne to życie...
— Nikiej pies z kotem — wtrącił. — Ale wiesz pan, my miljonery, możemy sobie na to pozwolić. On mieszka na dole, a ona na górze. Przez cały bity dzień nie przemówią do siebie żywego słówka, chyba że Werner przyjdzie do obiadu.
— Czy to tak od początku było?
— Nie. W Oil-Swamp było inaczej. Żyliśmy tak, jakby jedna kapela. Ale odkąd mister Potter został naszym wspólnikiem, wszystko się zmieniało. Zaczęliśmy żyć całą gębą po pańsku. Wiesz pan, ten Potter to bardzo mi się podoba. A jak on spoziera na moją córkę!...
Strona:PL Karol May - Winnetou w Afryce.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.