kiem, * Gdy widzimy, jak święty * Nad świętych, jest zziębnięty.
Byś nie przykrzył Jezu Sobie, * Wnet zanucim znowu Tobie; * Niech się wszystek świat zbieży, * I też w pienia uderzy.
Kiedy pastuszkowie przestali śpiewać, Marta przybliżyła się do Matki Boskiej, i przychyliwszy się do niej, jakoby pocichu mówi:
Mnie mąż bije, przeklina, * Pobuntował mi syna; * Wiele cierpię od obu, * Aż mi tęskno do grobu.
A możeś ty ulubiona, * Nienajlepsza jest żona? * Cóż mam zrobić z twą troską?
Wszakżeś Matką jest Boską...
Chciała Marta więcej mówić jeszcze, ale jej przerwał nagiy krzyk pastuszków uderzonych cudowną jasnością, która niespodzianie napełniła szopkę. Jasność tę sprawia świeca przybliżona nagle zewnątrz szopki przy otworze w dachu do
onej gwiazdy na druciku utkwionej. Gwiazda ta dotąd w cieniu ukryta, naraz widoczną się staje z wnętrza szopki. Między pastuszkami powstaje żywa i głośna rozmowa:
Widzicież wy dziwny blask? * Czyby to już dzienny brzask?
Chwali Boga duch wszelki! * Toć widzimy blask wielki.
Czyś ty odszedł mój Stachu, * Od rozumu ze strachu? * Niedawienko blask słonka * Zgasł na górach, i dzionka * Nocną dobą chcesz znowu? * A nie widzisz nad głową * Gwiazdy tkwiącej w błękicie? * Wejrzyj żeno w poszycie.