dzy nimi a Hebblem, który, z bezsennem okiem stojąc w ciemności, czuł w rękach swoich opadającą i podnoszącą się wagę wartości. Zdaje się, jak gdyby w dziwnem jakiemś ograniczeniu świadomi byli jedynie faktu, że przeżywają w sobie nieprzebrane skarby poezyi, lecz jak gdyby nie mieli świadomości swego posłannictwa. Zdaje się, jak gdyby w tworzeniu swych dzieł szukali jedynie najtajniejszej, najosobistszej rozkoszy, jak gdyby im szło o gorączkowe kąpanie się w życiu, o chwytanie i wypuszczanie z rąk łyskliwej fali żywota. Zdaje się, jak gdyby twórczość ich — jeżeli uwzględnimy odwrotną, tajemniczo oświetloną stronę rzeczy — była jedynie wypoczywaniem, chorobliwem rzucaniem się na jakiekolwiek łoże po jakiemś nieskończonem szamotaniu się z burzą; podobnie szatan Karamazowa pragnął ucieleśnić się w ciele grubej, trzy i pół cetnara ważącej żony kupca i wierzyć we wszystko, w co ona wierzy.
∗
∗ ∗ |
Wydaje mi się nieraz, że czuję w powietrzu ten sposób patrzenia, tę raczej na uczuciu, niż na myśli opartą niechęć, to lekkie napięcie niecierpliwości, ten niewypowiedziany sąd epoki o swoich poetach, którzy istnieją, a których przecież dla niej snać niema, o poetach, zanurzających się w żywioły doby, a nigdy snać nie wypływających ponad te żywioły, o poetach, którzy, poświęcając się swemu przedmiotowi bez względu na to, czy będzie to przedmiot