nad przepaścią bytu. Ale to każdy daje jako jednostka — jest ich przecież wielu, czują się wzajemnie (bo jakżeby nie mieli się czuć wzajemnie, jeżeli czują każdy ucisk powietrza, jeżeli czują powiew oddechu twórcy, zmarłego przed lat tysiącem!) tak, czują się wzajemnie, żyją, czują, jak ręce ich wszystkich przy jednej pracują przędzy, jak w pomrokach rąk ich tysiące jedną nieskończoną ciągną linę. Na czynność tę niema formuły, jest tylko jedno: znajduje się ona pod rozkazami konieczności. A na tej całej, nieustannej czynności spoczywa, takby się zdawało, surowy, pytający wzrok czasu.
...A cóż, gdyby nie było nikogo, coby miał obowiązek na wzrok ten odpowiedzieć? Gdyby nikt nie miał obowiązku odpowiedzieć na to pytanie, ani dziś ani później? Czyż nie budzimy się niejednokrotnie ze snu — czyż nam się nie zdaje, że się budzimy, że wszystko słyszymy, wszystko widzimy, a przecież zupełnie jesteśmy oszołomieni, pełni tajemnych, kojących trucizn snu? I oto leżymy tak chwilę, a nasza myśl pozornie tak czuwająca, czyż nie zatapia obłędnie straszliwego, stalowego, przebolesnego wzroku w jakąś głębię naszego bytu? Wzrokowi temu nic się nie oprze. Jakżeż ja to wytrzymam? pyta się groźnie jakiś głos w naszem wnętrzu. Jakżeż ja mogę żyć, jakżeż ja to mogę znieść i nie skończyć z sobą? Bo niema znośnej na to odpowiedzi. Zjawi się dzień, dzwony zabrzmią poranne, zaśpiewają ptacy, światłość zbudzi się do życia, lecz to się nie zmieni.
Strona:PL Kasprowicz - O poecie.djvu/108
Ta strona została przepisana.