Na skraju wielkiego lasu stała ubożuchna chałupka. Nie świeciła ścianami tynkowanemi, wesołemi szybkami okien nie patrzyła na świat Boży, ani zabrzmiała gwarem radosnym, który, bądź co bądź, mówi o jakiej takiej doli ludzkiej.
Nic z tego!
Przegniła słoma na strzesze, krokwie się wygięły od starości i gdzieniegdzie, niby żebra połamane, szarzeją, a już i mówić nie trzeba, że aby tylko deszczowa chmurka nadbiegła, to woda, jak przez sito, do środka się leje, a wiatr po całej chatynie chodzi, do wszystkich kątów zaziera, i huczy, i mruczy, i szemrze, niby gospodarz, niezadowolony ze sług swoich. Na przyzbach rozpanoszył się mech płowy, na ścianach wilgoć i pleśń, a jeżeliś gdziebądź dopatrzył wijącego się na tyczkach powoju, to — pożal się, Boże! — mizerota prawdziwa — ni kwiatków wonnych, ni listków o świeżej zieleni nie miał. Nad cembrowinami poszczerbionej studni sterczało ramię żórawia z wiaderkiem nieruchomem; wysoki komin z chróstu ledwie się trzymał na strzesze potarganej; leniwo i ospale unosiła się nad nim szara mgła brunatnego dymu; w jedynem zaś okienku chałupy, świecącem barwami tęczo-