zumiane przez niego. Brzmiało ono: Nieszczęście!... Wymawiał je dziaduś, matuś je powtarzała za nim, jak echo.
Słońce już zachodziło, kiedy wszyscy troje wyszli z chałupy, poprzedzeni, jak zwykle, przez psa kudłatego.
Wieczór był ciepły. Las zieleniał i szumiał. Przed nim bujny, dziki step się rozciągał. Chwiały się trawy, tu i tam dziergane krasnymi makami, po ich powierzchni ślizgały się złote promienie słońca. Przez step biegła drożyna, z dalekiego gdzieś, z nieznanego świata idąca.
Na tę drożynę skierowały się oczy matki i dziadka.
Patrzą długo — długo — długo...
Dziaduś posmutniał, po twarzy matki potoczyły się łzy.
Czego oni chcieli od tego pustego gościńca? kogo oczekiwali?...
Pusto — cicho!...
— Nieszczęście!... — szepnął dziaduś.
— Nieszczęście!... — powtórzyła za nim synowa.
Pies nawet westchnął, zaskomlił i ułożył się u stóp swojego pana, który, podtrzymywany przez synową, usiadł na przyzbie.
Stach spojrzał na dziadka i matkę. Podszedł, łokciami wsparł się o kolana staruszka i szepnął:
— Dziadziu!
— Co, mój wnuczku?
— I ty i matula: nieszczęście i nieszczęście — mówicie ciągle.
— A jakże mówić inaczej, gdy ono tylko okrąża nas zewsząd? gdy, okrom niego, nic niemasz na świecie?
— A gdzież jest szczęście? — Stach spytał.
Dziaduś pokiwał głową i rzekł smutnie:
Za lasami,
Za górami,