szki, z toni srebrnej wyskoczyła żabka maleńka, usiadła na murawie tuż, tuż przy nim, a tak ślicznemi oczkami spojrzała na niego, że Jaś do ręki ją wziął, na dłoń położył, podniósł do ust i przytulił. Żabie serce zabiło mocno, widocznie z radości, nie ze strachu, bo nie zeskoczyła, choć od ust dłoń odjął, jeno widząc wpatrzonego w nią Jasia, odezwała się zaraz:
— Kwa-kwa!
— Po francusku nie rozumiem, żabciu! — Jaś odpowiedział. — Mów do mnie jak Pan Bóg przykazał.
— Skąd się wziąłeś tutaj, synaczku? — spytała żaba.
— Mówisz tak, jak niegdyś mama mówiła, a od tak dawna nikt nie zwrócił się do mnie z tem słówkiem — szepnął Jaś, rozrzewniony wspomnieniem matki, a dwie łzy błysnęły w oczętach jego.
— Skądże się wzięłaś tutaj, dziecino? — powtórzyła żaba.
Zła macocha mnie wygnała,
Jeść nie dała, pić nie dała,
Pośród krzyku i hałasu,
Wypędziła precz do lasu.
Jaś odpowiedział.
— Głodnyś? — kwaknęła żaba, wyskakując, jakby strwożona z dłoni Jasiowej.
— Przecie nie zjem ciebie, kiedym już ucałował tak serdecznie — rzekł Jaś z wymówką.
— Ktoby mnie tknął, brzydoty takiej! — odpowiedziała żaba. — Aleś ty głodny!
Skoczyła na krzew leszczynowy, wątłemi łapkami objęła gałązkę i nuż trząść, trząść, aż posypały się orzechy, niby grad perłowy. Dorodne były, dojrzałe, a Jasio miał ząbki ostre, jak wiewiórka. Posilił się więc dobrze i, zwracając się do dobrodziejki swojej, odezwał się:
— Dobra ty jesteś, żabciu, bardzo dobra!