znajomego, dziki zwierz go nie lękał, choć nie miał przy sobie broni innej, okrom małego krzyżyka na piersi, a pacierza na ustach. Śladów ludzkich nie spotkał nigdzie, za to moc ptactwa uwijało się po drzew gałązkach, a świergotało wesoło. Tańczyły wiewiórki, w błyskawicznych ruchach przeskakując z konaru na konar; zielone żabki skrzeczały, przytulone do listków osiny; czasami złotogłowy wąż się prześliznął i szybko w spróchniałym pniu drzewa się ukrył. Złote blaski słońca lub srebrne pasma księżyca snuły się naprzemian po lesie, czasem noc czarna zapadła — a on biegł dalej i dalej...
Aż oto pewnego wieczora, gdy księżyc białemi plamami rozsypał się po przestrzeni leśnej, do ucha Stacha dobiegły gwałtowne tętenty kopyt i dźwięki rogów myśliwskich... Szeleszczą liście, chwieją się krzewy, piersią czyjąś trącone. I oto jeden i drugi rycerz pomknął na koniu spienionym; na twarzach jeźdźców niepokój, brwi groźnie ściągnięte. Biegną... stają... rozpatrują się dookoła... Pędzą dalej — i powracają, a głos trąb się przybliża, coraz gwałtowniejszy, ostrzejszy, jakby nawoływanie zbłąkanych.
Niepokój ten i Stachowi się udzielił, ale razem i ciekawość go zdjęła, bo nigdy jeszcze ani tak uzbrojonych rycerzy nie widział, ani takiej gędźby nie słyszał. Wskoczył tedy na dąb rosochaty i ukrył się w gęstoliściu, rozglądając się dookoła ciekawie. Aż oto zobaczył widmo jakieś w postaci starca, o brodzie siwej, szacie długiej, w koronie z jemioły na głowie, występujące z cieniów. Szło tak cicho, że żadna trawka nie poruszyła się pod jego stopami i nie zaszeleściła. Okrążyło raz i drugi i trzeci ogromną przestrzeń lasu na mil cztery, a gdy przeszło raz pierwszy, ziemia, po której szło, zryła się w brózdy i szczeliny; a gdy przeszło raz drugi, wywróciły się korzenie drzew umarłych i przejścia wszystkie zamknęły; a gdy przeszło raz trzeci, ogromne zewsząd przepaści i wyrwy
Strona:PL Kazimierz Gliński - Bajki (1912).djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.