Strona:PL Kazimierz Gliński - Bajki (1912).djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

To leciał gołąb biały, leciał pośpiesznie, goniony przez krwiożerczego jastrzębia. Zakołysał się chwilę nad głową dziewczyny, zawahał się, jakby ratunku szukał, gdy oto, jak piorun, spadł nagle dziobu jastrzębiego cios śmiertelny. Ptak zakwilił i runął u stóp Wiosenki, na którą kilka kropel krwi spadło.
Wiosenka z krzykiem skoczyła do drgającego w dreszczach konania gołębia, który omglonemi, pełnemi boleści oczyma spojrzał na nią, różowy dziobek otworzył, jakby powietrza łaknący, rozwinął skrzydeł śnieżne wachlarze i został tak — nieruchomy.
Wiosenka uklękła przed ptaszkiem zabitym i wystraszonemi patrzyła oczyma.
— Dlaczego on się nie rusza? — szepnęła.
I łzy, jak perły, posypały się po jej jagodach.
— Główka rozbita, powieki przymknięte, dokoła krew... krew!... — szeptała.
Owiało ją, nieznane dotąd, tchnienie śmierci.
Odskoczyła strwożona i biedz zaczęła w głąb alei.
Ale fatalny to dzień był dla niej.
Spłoszyła szarą, dużą, sowę — lecz...
O, dziwo!...
Sowa nie uniosła się w powietrze, nie pierzchła przed nią, jeno przysiadła na ziemi ze skrzydłem opuszczonem i czarne, piękne oczy utkwiła groźnie w zadziwioną Wiosenkę.
— Co ci jest, ptaku biedny? — spytała królewna.
— Złe pacholę wykręciło mi skrzydło — odpowiedziała sowa. — Och, jak boli!... Uciekłam do ogrodów twoich... Przytul mnie... Ratuj!
W oczach ptaka odmalowało się cierpienie, w oczach Wiosenki litość. Przygarnęła cierpiącą sowę do piersi swoje i biegła dalej.