przypuścił, gdy po udatnych łowach on sam i panowie myśliwi na murawie zielonej pokotem się rozłożyli.
Tego właśnie chciała wiedźma.
Krążyły puhary, tu i tam wesoła odezwała się piosenka, służbie nawet gorzały nie żałowano, tak, że trudno już było powiedzieć, kto więcej był pijany: pan czy pachołek? Korzystając z tego zamącenia zmysłów, wiedźma zbliżyła się do starościanki.
— Czy mówił wam kto — spytała — o źródle czarodziejskiem, które jest w tych górach?
— Nic o niem nie wiem — odpowiedziała starościanka.
— A takie śliczne, takie ciekawe źródło! — pokiwała głową wiedźma.
— Cóż w niem zobaczyć można? — spytała dziewczyna.
— Mówiłam już wam o królewicu pięknym, młodym. I zobaczyć go można... chciejcie tylko.
— Chcę, chcę! — zawołała starościanka.
— Ja ciebie zaprowadzę do tego źródła czarodziejskiego. Staniesz nad niem, pochylisz się, zapatrzysz się w toń przezroczystą, i ujrzysz czar, wid niewidziany dotąd.
Starościanka zerwała się.
— Chodźmy! chodźmy! — wyszeptała.
— Tylko cicho, cicho, cicho — odszepnęła wiedźma — by nikt nie zauważył, że uchodzimy, i czasami nie przeszkodził.
Ba! któż mógłby przeszkodzić? Jedni gadali, inni śpiewali, jak opętani; niektórzy, plecyma oparci o pnie drzew świerkowych, chwiali się, mamrocąc coś pod nosem, pan starosta nawet pochrapywał, leżąc na murawie rozciągnięty, a służba piła na umor. Niepostrzeżenie więc wysunęła się wiedźma ze starościanką.
Szły szybko, długo, jakiemiś zboczami skał, rozpadlinami dzikiemi, niewidzianemi dotąd ścieżynami, a źródło wciąż się oddalało i oddalało. Gdy były już tak daleko, że krzyk najsil-
Strona:PL Kazimierz Gliński - Bajki (1912).djvu/189
Ta strona została uwierzytelniona.