ruszył — z krzewu wyjrzała twarz zbója. Jeden skok, jedno uderzenie maczugi... i z króla — trup!
Skoczył... ale nie zbój — jeno Stach.
Wilk umknął, ryś pierzchnął, zbój się ukrył. Nie wszyscy snadź opuścili namiot królewski. Straż czuwa,groźna halabarda skrzy się w ręku Stacha, który wsparł się o nią i broni przystępu do opuszczonego namiotu.
Wtem na ciemnem tle nieba zakołysał się ptak obiecany.
Stach zadrżał... W piersi chłopięcej zabiło mocno serce.
— Jesteś, ptaku! — wyszeptał.
A sokół zaśpiewał głosem ludzkim:
Płynęły sokoły chmurą,
Ja nie poleciałem z niemi:
Wichr mi jedno wyrwał pióro...
I zwisło skrzydło ku ziemi.
Czyje chwyciły je dłonie,
Niech moimi ślady bieży...
Gdzie polecę — w tamtej stronie
Przeogromne szczęście leży.
Za mną! za mną, nim blask dzienny
Świtem ziemi pierś ozłoci...
Śpiesz! bo zniknie urok senny,
Stuli listki kwiat paproci!...
I śpiewający tak sokół wionął skrzydłem przed twarzyczką Stacha i wołał kusząco:
— Pódź! pódź! pódź!...
Stach halabardę precz cisnął — i porwał się do biegu... Wtem przypomniał sobie, że namiot pusty, że wszyscy dobrego króla odbieżeli, że wyjrzy wilk z zarośli, na konary dębu ryś skoczy, z krzewów wysunie się twarz zbója.
Zakołysał się i szepnął:
— Jako mi iść, sokole? jako mi iść z tobą?
A sokół zaśpiewał: