O tych kluczach i Stach marzył... Może uproszony kowal niejeden zrobiłby te klucze i dla Stacha ze złota, które stosami leżało, ale jakże opuścić mu było rycerza umierającego? nie opatrzyć ran bolących? potu z czoła nie otrzeć? do ust spieczonych nie pochylić dzbanka wody?
— Nie dla mnie skarby Szklanej Góry! — szepnął, siadając przy umierającym.
Noc zapadła.
Pracują miechy kowalskie — huczą młoty — skry się sypią. Stosy kluczów różnej wielkości, formy i miary leżą do wzięcia gotowe. Rycerze i kowale opuścili las głuchy, śpiesząc po skarby zaklęte. Klekocą klucze złote u pasów rycerskich, a w piersi chłopca drży serce obolałe.
Co mu się marzy, co mu się nie marzy!... Skrzynie rozbite — skarb rozkradziony...
Spojrzał na Gromoboja.
— Dobryś jest!... — szepnął umierający.
Stach rękę przyłożył mu do czoła — rycerz się uśmiechnął...
A oto w powietrzu zaszumiały skrzydła wielkiego ptaka. Nadleciał sokół, przysiadł na gałęzi buku starego i tak zaśpiewał:
Słyszysz? słyszysz, jak klekocą
Klucze od bram z dyamentu?
Wrota pękną przed północą,
Bez hałasu, bez zamętu.
Niech się twoja myśl wygrzebie
Z trosk, co dławią pierś twą zmorą:
Rycerz umrze i bez ciebie,
A tam złoty skarb rozbiorą!
— Wiem, mój sokole, wiem! — odpowiedział Stach smutno — ale nie pójdę z tobą!... Patrz! — dodał, na Gromoboja wskazując — jakiemi on trwożnemi oczyma spojrzał na mnie. Bądź spokojny, biedny rycerzu! nie opuszczę ciebie w niedoli twojej.