włosiem na wierzch, a spotkanemu królewiczowi nie maliny, nie poziomki, jeno czarne jeżyny podać.
— Aha! — szepnęła Gajdzińska.
— Słyszysz, matka? — mruknęła Gdusia.
— Odbierzemy jej kożuch i jutro pójdziesz do lasu z odwróconem na wierzch włosiem i jeżyny królewiczowi podasz.
Kożuszek barani znalazł się znów w rękach Gdusi.
Zaledwie słońce na niebie błysnęło, a już przez las jechał królewicz, rozkoszujący się porankiem majowym. Zbliżał się właśnie do źródła, gdzie jeżyn najwięcej rosło, gdy Gdusia drogę mu zastąpiła i na liściu dębowym śliczne, czarne, dorodne jeżyny podała.
— Dziś już w wywróconym kożuchu do mnie przychodzisz, wiedźmo przeklęta! — krzyknął królewicz i świsnął prętem trzcinowym raz i drugi przez plecy Gdusi.
— A-ja-jaj! — zakrzyczała, tak ją obie zabolały łopatki, i pomknęła do domu.
Znów się wszystko na Różyczkę zwaliło. Oddano jej kożuszek i rozkazano o świcie iść na spotkanie królewicza.
Poszła, ale nie zbierała jagód; nauczona zaś doświadczeniem Gdusi, precz odrzuciła kożuszek, w główce zaś jej myśl powstała, by już nie powracać do domu, gdzie jeno bito ją i łajano. Siadła nad źródłem, włos płowy rozpuściła, który złotą falą do stóp jej spłynął. Wpatrzyła się w źródło kryształowe, w odbicie własnej postaci, i zdziwiła ją niezauważona dotąd jej piękność. Zaczęła się uśmiechać, coś szeptać do siebie, coś nucić, coś śpiewać — śpiewać piosenkę, która w tej chwili w sercu jej się urodziła:
Daremno patrzysz w zwierciadło wody,
Daremno czeszesz warkocz swój złoty:
Nikt nie zobaczy twojej urody,
Nikt nie zrozumie twojej tęsknoty!