Maciek zamyślił się... Ma-li posłuchać biesa, czy nie?... Wreszcie, lękając się, by przyrzeczenia, danego już, nie cofnął, rzekł:
— Daj rękę, biesie!
Podali — Maciek rękę, bies łapę kosmatą.
— Słowo?
— Mur! — odpowiedział dyabeł.
Maciek z serca dyabelskiego nóż wyjął. Zahuczał wichr, i dyabeł uniósł się w powietrze.
Nazajutrz wstaje Maciek rano, na próg swej chałupy wychodzi i dziwuje się okrutnie. Na polu jego bujna, niby las, pszenica; kłosiska, jak pałki oczereciane, ziarna, niby śliwy.
— Poczciwy-ś, biesie! — szepnął. — Kubą nazwałbym ciebie, gdybyś się tak nie wyrzekał chrztu świętego.
Na wieś idzie... Tłum, ciżba... Ludzie, niby na odpust, śpieszą do murowańca, stojącego pośrodku sioła. Z wnętrza gwar dolata, tak tam tłumnie. Jeno co to nad drzwiami widnieje?... Duży szyld, na nim napis:
— Psia mać twoja! — wykrzyknął i wbiegł do środka.
Pojrzy — i jakości go złość opuściła. Za szynkwasem uwija się dziwna figura. Wódkę sprzedaje, grosze zbiera, wypełnia nimi szuflady stołu, aż trzeszczą od nadmiaru, zachęca do picia i zabawy, a bęben grzmi, a skrzypki rypią, a »hu-ha!« rozlega się dookoła.
Maciek podbiegł do szynkarza i krzyknął:
— To ty, biesie?
— Ja, panie Macieju, ja! Grosz zbieram na dobre uczynki.
Maciek porwał szuflady i uzbierane pieniądze pomiędzy ludzi chciał cisnąć, ale błysnęło złoto... Zatrzymała się ręka Maćkowa, a dyabeł szepnął:
— Na kościół jeszcze za mało.
— Za rok... za dwa — mruknął Maciek.