Nad brzegiem Wisły stał piękny zamek bogatego Mściwoja. Dobry to był pan, lecz los go dotknął srodze. Za nieodpokutowany jakiś grzech ojców został na samotność przez oczy swoje skazany.
Były to oczy uroczne...
Niech tylko na przedmiot jaki zapatrzy się dłużej, zły urok zaraz znak daje o sile swojej: kwiat więdnie, drzewo usycha, wody się burzą, zwierz z wyciem w zapadłe głębie lasu ucieka, człowieka choroba zabija lub inne jakie nieszczęście.
W promieniu mil kilku od zamku pana Mściwoja głucha rozlegała się pustynia. Nadaremnie kmieć pracowity harował dniami i nocami; nadaremnie cieszył się urodzajem, który tego a tego roku plennego zbioru łudził nadzieją: pan Mściwój wyszedł na zamku swojego krużganek, powiódł oczyma dookoła... i bujne zmarniało żyto, zeschły niewypełnione jeszcze kłosy jęczmienia, warzywa rdzawemi pokryły się plamami — i umarły. To zniszczenie straszliwe, jakie sprowadzały uroczne oczy pana zamku, znać było i na lasach, otaczających dwór jego. Tu dąb prastary, pamiętający jeszcze czasy Popielów, mający zdrowe korzenie i konary silne, zmarł nagle; tam modrzew o pniu ol-