brzymim, wczoraj pełen życia i zieleni, dziś suchemi zaklekotał gałęźmi; brzoza biała, ta płaczka lasów, zeschłemi szeleści rózgami, przez które wiatr się przedziera i gwiżdże szyderczo: na tym dębie, na tym modrzewiu, tej brzozie, zatrzymały się były dłużej, niż zwykle, uroczne oczy Mściwoja. Lubił te drzewa, kochał nawet; chciał wzrok swój ich pięknością nasycić — i śmierć im przyniósł.
Razu pewnego, zwabiony pieśnią flisaczą, na zamkowy wyszedł krużganek. Wieczór był cichy, na falach igrało złoto zachodzącego słońca, po tem złocie płynęły berliny, szkuty i tratwy, a pieśń wraz z niemi. Pan Mściwój wpatrzył się, przejęty czarem wieczora. Wtem — bez wichru, bez burzy — skłębiły się wody dotąd spokojne. Huk wstrząsnął powietrzem. Berliny i szkuty uderzyły o siebie, a fala wiślana pokryła wszystkie. Nie rozumiał nieszczęścia Mściwój, bo on nic nie wiedział o władzy oczu swoich, i sam się rzucił w głębinę, by ratować tonących. Niestety! uratowali się ci tylko, których on nie dotknął.
Znosili ludzie ten dopust Boży, nie wiedząc, skąd on przychodził. Aż oto gniewny wzrok pana zatrzymał się był na pachołku, nie spełniającym obowiązków swoich — i ten oszalał; innym razem spoczął na pięknej przodownicy, gdy szła na czele żeńców, śpiewająca: »Plon niesiemy, plon!« — i bić jej serce przestało; ten i ów zauważył, że nocą blaskiem fosforycznym świecą oczy Mściwoja... I pobiegła wieść głucha, wieść straszna a prawdziwa, że pan zamku ma oczy uroczne; że one to klęski sprowadzają na rośliny, zwierzęta i ludzi.
Wszczął się popłoch...
Lokaje opuścili kredensy, pachołki stajnie i folwarki. I doszło do tego, że w murach tych sam jeden tylko Mściwój pozostał z wiernym, starym, nieodstępnym od lat dziecinnych Grzegorzem.
O czem ludzie dowiedzieli się później, Grzegorz oddawna
Strona:PL Kazimierz Gliński - Bajki (1912).djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.