— Zakopałem je pod gruszą Maćkową na odpoczynek wieczny — dokończył Mściwój.
Wieść o wydarciu sobie oczu przez Mściwoja rozbiegła się szybko po całej okolicy i wielką radością napełniła serca wszystkie. Zabrzmiały pieśni flisacze, śpiewy żniwiarzy, wesoły kosiarzy śmiech. Zazieleniły się łany, zakwitły sady wiśniowe, w gumnach kmiecych plenne posypały się ziarna; tylko Mściwój nie widział radości świata, pogrążony w nocy wiecznej i wiecznej żałobie. Po kilku leciech zleciał anioł pokoju i pożądaną śmierć mu przyniósł. W starym zamku nad Wisłą pozostał Grzegorz samotny. I on chciał śmierci, ale śmierć nie przychodziła. Mijał rok za rokiem, a on żył i żył.
Razu pewnego, błądząc po lesie, zbliżył się do gruszy Maćkowej. Przypomniał sobie, że tutaj spoczęły oczy uroczne Mściwoja! O! gdyby mógł je raz jeszcze, raz ostatni zobaczyć!... Ale proch z nich, pył!...
Ukląkł i zaczął dłońmi rozkopywać miejsce, gdzie spoczęły te oczy.
Nagle blask go oślepił...
Nie proch, nie pył, lecz dwoje oczu jarzących spojrzało z grobu swojego.
Grzegorz pochylił się i wpatrzył w te dobre, a tak nieszczęśliwe oczy. Coś go pociąga, jakiś czar ziemi, nieprzemożony sen — ostatni, upragniony sen śmierci.
Otrząsły liście drzewa i okryły swym puchem miękkim wiernego sługę. Wiatr nawiał piasku drobnego i usypał mogiłę.