Pan wojewoda Czachórski nie należał do tych ludzi, którzy, mając grosiwa sporo, sypią niem na prawo i na lewo bez miary i potrzeby. Sknerą nie był, tymczasem dlatego, że nie był rozrzutny, za sknerę ogłosili go niektórzy, zwłaszcza służba, która, choć wynagradzana była sowicie i po przyjacielsku traktowana, podejrzewała pana swojego o skarby Krezusowe, jakimi mógłby się przecie choć w części z nią podzielić. Źródłem tych podejrzeń była pewna piwnica zamkowa, od której pan wojewoda klucze przy sobie nosił i nawet rodzonemu synowi ich nie powierzał, do piwnicy sam chadzał zawsze, zamykając drzwi szczelnie za sobą, bawił w niej długo, a gdy opuszczał tajemniczą kryjówkę, powracał wesoły, rozpromieniony, uśmiechający się do wszystkich, szczególnie do dwóch ulubieńców swoich, pana Macieja Pitraszki i Bartłomieja Szarbańskiego, służących mu wiernie od lat trzydziestu bez mała i wyróżnianych od innych dworzan. Ci właśnie ulubieńcy najwięcej podejrzewali zgrzybiałego już wojewodę, że musi do tej piwnicy złoto znosić, beczki dukatami wypełniać i, jako to u niektórych skąpców jest we zwyczaju, w ziemi skarb swój