zakopywać, by nawet po jego śmierci żadnego zeń zysku ludzie mieć nie mogli.
Było-li tak, czy nie było, nikt na pewno o tem nie wiedział. Częste odwiedzanie piwnicy tajemniczej mogło różne domysły nasuwać, ale skądby pan wojewoda miał złota tyle, by aż niem mógł beczki wypełniać — to nie zdawało się prawdopodobne. Majątek miał duży, lecz nie Radziwiłłowski wcale; wiedząc zaś, że oko pańskie konia tuczy, sam wszystkiego doglądał, co trudno mu było za złe brać; w wydatkach swoich zastosowywał się do znanej maksymy: »Pamiętaj, rozchodzie, żyć z przychodem w zgodzie« — i od niej na krok jeden nie odstępował. A przychód musiał być duży, bo szpital w Czachórce postawił, kościół odnowił, proboszczowi dom zbudował i rok rocznie datkiem obfitym służbę i oficyalistów obdarzał, zwłaszcza Macieja i Bartłomieja, których szczególnej opiece synowi swojemu polecał, gdyby go nagła śmierć z ziemi zdmuchnęła.
Pitraszka i Szarbański wiedzieli dobrze, że drugiego takiego pana i przyjaciela nie znaleźć już im na świecie. Odpłacali mu więc przywiązaniem i wiernością bezgraniczną, i jeno piwnica owa spokoju im nie dawała i była niby poszeptem szatańskim, zatruwającym spokojne dni ich żywota. Im pan wojewoda częściej do swojej kryjówki zazierał, tem większa ciekawość piekła Macieja i Bartłomieja: co on w niej robił?... Nieraz — to jeden, to drugi — po zatrzaśnięciu drzwi piwnicznych, podkradał się do nich i, ucho ciekawe do grubych desek dębowych przyłożywszy, najwyraźniej słyszał, jak złoto brzęczało. Być może, że było to złudzenie słuchowe, że wyobraźnia, wciąż jedną myślą podniecana, wytwarzała obrazy niebywałe, ale pan Maciej wyraźnie brzęk złota słyszał, pan Bartłomiej łopatę nawet widział, którą Czachórski czerwieńce zgartywał i zsypywał do beczek objętości niezwykłej.
— Niby nie krzywdzi a krzywdzi — zaczął przebąkiwać Pitraszka.
Strona:PL Kazimierz Gliński - Bajki (1912).djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.