— Da nam czasami w podarunku po dziesięć czerwonych złotych, a mógłby dać po sto — mruknął Szarbański.
— Co asan prawisz: po sto? — oburzał się Pitraszka. — Obrachuj-no tylko, ile tych setek w beczce takiej pomieścić się może, to i parę tysiączków nam ofiarowanych nie zubożyłoby starego sknery.
— Lęk mam — szeptał Maciej — że, jeżeli stary zemrze nagle, to wojewodzic nic nam z tych skarbów ojcowskich nie udzieli.
— Ni on, ni my złamanego nie zobaczymy szeląga... Zakopie, w ziemię zakopie złoto wszystkie.
— Nie można na to zezwolić!
— Nie można!
I zaniepokojonym myślom Macieja i Bartłomieja nasuwały się różne sposoby, któreby przeszkodziły ostateczności podobnej.
Pewnego późnego wieczora, gdy usnął dwór cały, jeno Maciejowych i Bartłomiejowych powiek sen się nie imał — jakieś ciche, ostrożne stąpanie na korytarzach zamkowych posłyszeli ulubieńcy wojewody.
— Idzie!
— Idzie! — zawołali jednocześnie prawie Pitraszka i Szarbański.
Wyjrzał wnet jeden, wyjrzał drugi — i zobaczyli, jak w nocnej odzieży, z mycką na głowie przesuwał się cicho pan Czachórski, kierując kroki swoje ku tajemniczej piwnicy. W palcach trzymał zapaloną łojówkę, którą drugą ręką osłaniał od przewiewu; brzęk dwóch kluczów rozchodził się cicho w pustce korytarzowej, papucie na nogach tłumiły i tak już chód ostrożny.
— Dwa klucze — szepnął Maciej.
— Dwoje drzwi tam być musi — dodał Bartłomiej.
— Nie strzymam, podybam za nim — bąknął Pitraszka.
— Oby tylko stary nas nie zobaczył, a nie posłyszał rypania butów — odpowiedział Szarbański.
Strona:PL Kazimierz Gliński - Bajki (1912).djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.