Strona:PL Kazimierz Gliński - Bajki (1912).djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

Zrozumieli się.
Nie o ratunku, któryby się zresztą na nic już nie przydał, bo pan wojewoda na serce cierpiał i umarł na serce — myśleli w tej chwili dwaj ulubieńcy zmarłego. Jeden za klucze, drugi za łojówkę chwycił, potrącili nawet zewłok swojego dobroczyńcy, i pomknęli szybko do tylko co opuszczonych drzwi tajemniczej piwnicy. Nic, nic im teraz nie przeszkadzało w spełnieniu zamiarów grzesznych. Noc głucha, zamek śpi, śpi i pan wojewoda na głazach twardych korytarza, nieprzebudzonym śpi snem.
Dopadli do drzwi.
Zamek trzasnął, drzwi otworzyły się.
Przymknęli je napowrót i poskoczyli do ściany, żelazną płytą zamkniętej. Zauważona w niej wypukłość, której palcem pan wojewoda dotknął, snadź poruszała maszyneryę misterną, która ciężką podnosiła zasłonę...
Tak, tak!
Dotknęli...
Płyta podniosła się.
Serce Pitraszki grzmotnęło, niby młot kowalski, pan Bartłomiej nie mógł tchu złapać. Przy migocącym płomyku łojówki dojrzeli beczkę, na podkładach stojącą, przy niej garniec zwilgotniały, dalej kilof...
— Widzisz?... kilof!... — odezwał się pan Maciej. — Snadź, przewidując koniec swój, zamyślał stary o zakopaniu skarbu.
Chwycili obaj za wątory i szarpać beczkę i targać poczęli, ale żelazne obręcze nie pozwoliły rozejść się klepkom, mocno przywartym do siebie. Wtedy Bartłomiej za kilof porwał i grzmotnął nim z całej siły w okucie. Głuche echo pobiegło wzdłuż korytarza, zakończone uderzeniem — gromu!
— Jezus Marya! — wrzasnął nagle pan Maciej.
— Czego tak wrzeszczysz? — Bartłomiej zawołał.