Nie trza będzie już śpiewywać:
»Na zielonym bucku listecki bielejom —
Ka się dobrzy hłopcy bez zimę podziejom?...«
— Som tez Pon Bóg nagodził drzewa i skoda zmarnić — mówił. — Pół roboty ubyło, bo nie trza rubać. Niekze by kielo telo daru Bozego nie zgnije.
Gdy więc Kośla zajęty był sprawianiem sarny, trzej drudzy jęli ciupagami okrzesywać konary i wiérchowce smreków leżących. Nazajutrz Staszek Łuscyk i Kośla poszli kupić desek w traczu w Poroninie i sprowadzili je pod las, w tajemnicy, dokąd je wiozą. W lesie trzeba je już było wlec, bo wóz nie miał którędy jechać.
Na wieczór przecie, wziąwszy się we czterech do roboty, deski mieli na miejscu.
Koślową sarnę jedli, wódkę, przyniesioną z Węgier, wyśmienitą borowiczkę, od której oczy bielały, pili, mieli gwoździe, młotki, cieślice, wszystko, co trzeba. Zmordowali się robotą, ale byli w doskonałych humorach i Pitoń już grał na piszczałce, a Staszek Łuscyk już się szykował do tańca, kiedy Józek się zamarkocił i rzekł:
— Ej, hłopcy, zabacyli my jedno. Piły nimomy. Jakoz bedziemy drwa rzezać, abo i deski?
Więc ponieważ kupować piły już im się nie