się upodoba; duszę za to by dał — choćby dyabłu. Niema co z takimi narabiać, bo to takie, jak głupie.
I mało ten Jasiek Mosiężny zagrzał miejsca we swojej wsi, zkąd rodem był. Cięgiem on się włóczył, zwłaszcza latem, kiedy powyganiali na hale. Uświadczyłbyś go i w Pańszczycy, gdzie Poronianie pasali, i w Gąsienicowych Stawach przy Zakopianach, i zaś znowu przy Miętusianach na Miętusiej, i w Chochołowskiej Dolinie i w Zuberskiej przy Orawcach. Znali go wszędzie, przyszedł, grał, śpiewać rozmaicie nowo nauczył. A gdzie przyszedł, tam go wnet dziewki, ba i baby, nie to po licu, ale i po rękach całowały i klękiwały przed nim, jak przed obrazem. Takie szczęście miał. A on się najwięcej z tego śmiewał po trochu, a choć ta dość i latał czasem za tą sprawą, nikt nie wiedział, co mu w sercu gra...
Ale kiedy sam był, tak, żeby go nikt nie usłyszał, gdzie wysoko we wiérchach, albo gdzie głęboko w lesie, to sobie wyciągnął gęśle z pod pachy, przygrał sobie, a zaśpiewał na taką swoją nutę, odmienną, jako po wsiach góralskich na Skalnem Podhalu śpiewują — a to szło jakoś tak:
Idem idem między wirhy —
Graj mi, skrzypko, graj! —
patrzem se dookoła,
Jak syroki kraj.