odstał tak, jak kiedy piorun konar od jodły odstrzeli. Niechciała go — zabrał się.
Myśli i myśli — co za przyczyna może być? Bo że się on jej nie zwidział: dobrze, może to być. Ale żeby za nikogo wydawać się niechciała nigdy, taka dziewka ładna, zdrowa, młoda — niepojęcie...
Coś, coś tu musi być...
Czy nie łzy ciężkie jakie...
Dy nie darmo śpiewają:
»Umrem matko, umrem, hoć mię nic nie boli,
Kie mi to nie dane, co ku mojej woli«...
A źle mu było tak, że sobie rady dać niemógł.
— Hej! — mówił — Juzbyk był woloł pary z gęby nie puścić... Cok jej zrobił? Cok jej zrobił? Dyciek jom nie obraził, dyciek jej nie ublizył... Moje kohanie...
I tylko szedł gdzie w las i grał. A grał tak, że aż Antosię Mardułową przy krowach raz tyle to granie wzruszyło, że na cały głos płakać zaczęła.
— Cegóz ty płaces, dziwce? — pyta się jej stary Szymek Tyrała.
— Bo... Ja... Jasiek tak gro... krzesny ojce...
— No to niekze ta!
— Kie mi tak lu... luto... co ra... raty...
— A cegoz ci wej luto?
— Abo jo w... wiem... krzesny... ojce...