stają w słońcu, jak z mosiądzu. Czasem krowa zaryczy, czasem cielę beknie. Tu owdzie pasterz, czy pasterka zaśpiewa. Po pod las dzieci ogień kładą, dym prosto w górę leci, siwobłękitny, płomieniem targany od dołu w czerwień jaskrawą.
Potoki szumią w dole w zagajach, jednogłośnie, wiekuiście.
Cisza zaszklona w powietrzu i słońce iskrzące zostrzone na zalodniałych, zamrożonych Tatrach, prześwietne, przebujne po świecie.
Krystce było wtedy szesnaście lat. Pasła krowy.
Leżała sobie na darniowym kopczyku granicznym w polu, między ściernią owsianą, zawinięta w chustę pasiatą, czerwoną i żółtą, trzymała se bicz w rękach i śmigała nad głową, na wznak leżąc nogami w dół, które jej się prawie do kolan z pod podwiniętej spódnicy wysunęły.
Dziwnie jej było koło serca, jakby ją coś łaskotało pod pazuchy, a razem piersi chciało rozerwać. Trze się raz po razu o darń plecami i posuwa się, poprawia się, nie może wygodnie ułożyć, coś jakby ją podrywało i wzruszało jej plecami to do góry, to na dół.
Aż sobie zaśpiewała na całe gardło:
»Kie ino dziéwcynie piętnoście lot minie,
Darmo jej pilnować, bo za hłopce ginie!...«