Na rano, na świtanie spojrzy na ziemię swoją, na Polskę.
Poczęło słońce świtać.
— Hej! Kieby ino gmły niebyło! Hej! Kieby ino gmły niebyło! Cobyk by roz jesce tę świętom ziemeckę uwidzioł przed śmierzciom!... Bo ani juz niewiem, cy się wrócę... — szepce do siebie Tomek.
Ale na Liptowie czysto, będzie tak i nad Polską — jasno.
Wiatr się zerwał poranny, zarzucił Tomkowi włosy na oczy, zalał mu je pot. Zimny prąd go przebódł przez piersi i ramiona, musi być już na przełęczy. Odgarnia włosy ręką, przeciera oczy — — ha!... przed oczyma jego stoi czarna ściana skały Gerlachu, która tu świat zamyka. Nie widać za nią nic.
Patrzy Tomek z rozpaczą — napróżno: na prawo, na lewo niedostępne, skrzesane igły Żelaznych Wrót, przed nim przepaść i po za nią czarna, niewzruszona ściana Gerlachu; zwaliła mu się na oczy, jak noc.
— Hej! — jęknął — Takieście to wy wej, Zelazne Wrota?!...