Pogardził nią, bo sierota, jak to sierota; mało co po rodzicach zostało, a i co zostało, świat zabrał.
Zakłóło Hankę w sercu, mówi: Wojtuś, dziecko bedzie...
— Toś sie mogła nie przespować.
Jeszcze bardziej Hankę w sercu zakłóło; po tej miłości, za tyle kochania...
Mówi: Twoje...
A Wojtek Mrowca: Abo jo ta wiem? Dy u Zyda słuzys, moze ta i nie katolik bedzie...
Tu Hanka dobrze nie spadła na ziem. Nie powiedziała nic, ani słowa. Wbiegła do kuchni, do tej żydowskiej, gdzie służyć musiała, porwała chustkę na się, żeby między ludźmi ramionami ze serdaka w mróz nie świecić, i nie patrząc już nawet, czy Wojtek stoi, czy nie stoi, poczęła przed siebie iść.
Pasała ona krowy przy Gąsienicowych Stawach, u bogatego gazdy, Stachonia, służąc, i tam szła mimowiednie; oczy ją prowadziły, a nogi niosły. Tam się też z Wojtkiem zalubili, na Hanczyne nieszczęście. Pasał on tam owce, kierdel cały, miał ich wyżej pięćdziesięciu, a same swoje. Oczy miał ku temu niebieskie, lica czerwone, śmigły był, jak jodła — nieporada było takiego nie zakochać.
Strona:PL Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Na Skalnem Podhalu T.3.djvu/100
Ta strona została skorygowana.