Miły, mocny Boże! było, nie było? Czy się śniło tylko w nocnej godzinie?...
I zeszła ku szałasom; nie percią, bo tej śladu nie było — śniegiem.
To była ta szopa, gdzie ona dojne krowy zapierała na noc; tam — to był ten szałas, gdzie on spawał — — a tam ten szałas bacowski, gdzie się wszyscy schadzali, gdzie Tomek Michalcyn bajki plótł i na kobzie brzęczał.
Poszła dalej.
Minęła szałasy, ku Zielonemu szła. Coś ją parło naprzód, gnało. Co? To ten ból straszny, jadowity ją gnał.
„Moze ta i nie katolik bedzie, abo jo ta wiem? U zyda sluzys“ — huczało jej w uszach.
Wiatr dął coraz mocniej, aż dech odimało. Zadymka zasłoniła świat. W pomroku śnieżnym nabiegły na nią kozice od Liliowego — jedna, dwie, trzy — pięć ich Hanka naliczyła.
Zrazu wbiły się w śnieg, nie czuły nic, bo wiatr mącił, i poznać nie mogły — potem się obróciły nazad i przepadły w zamroczy, jak duchy.
A Hanka mimowiednie skierowała się za niemi i poczęła się wspinać ku Liliowemu.
Jakieś czerwone światła, jak iskry z watry, ogniki jakieś jarzące jęły jej latać przed oczyma.
Strona:PL Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Na Skalnem Podhalu T.3.djvu/103
Ta strona została skorygowana.