Zrazu zdaleka, potem coraz bliższe i coraz gęstsze i czerwieńsze — niby krwawy deszcz. I jęło ją przejmować dotkliwe zimno, takie, jakiego nie zaznała nigdy, choć zmęczona była, bo szła i szła. Dziwny też szum zadzwonił jej w głowie i coś ją zapiekło w mózg, jakby kliniec rozpalony kto weń wraził. Przystanęła. Mrok, głusza, pustka okrutna. Czasem zamajaczyła w kurniawie ściana, czy ubocz, ale nawet poznać niemożna było, czy to się nie zdaje tylko. Tak, jakby się świat zapadł w zawieję śniegową.
Zblizka tylko widać było obmarzłe, obielone krzaki kosodrzewiny, w które wiatr tumany kurzawy śnieżnej ciskał, a czasem słońce przemglało w górze, jak przez blachy ołowiane, martwe, dalekie...
Wto wie, jakie ta dziecko bedzie, czy katolik?... i Hanka znów ruszyła dalej.
— Wybiedowała jo sie, oj wybiedowała — myślała — wybiedowała za syćkik ludzi... Od maleńkości sama jedna na świecie, w słuzbie... Głód, zimno, bili... Poniewierał wto kciał i wto nie kciał. A kiek przecie za wolom Boskom dorosła, ze mie jus przecie by telo nie krziwdził świat, tu jek! O raty, raty! O raty! raty...
Tak lamentując w duszy strapionej, pięła się w śniegu.
Strona:PL Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Na Skalnem Podhalu T.3.djvu/104
Ta strona została skorygowana.