Zbiera się to niebożątko, bo się ani spytać nieśmiała: na co — wstaje.
— Warcej!
— Zaroz, zaroz, Sobusicku... Cos kces?
— Przinieście wody. Pić sie mi kce.
— Je dy je jest przecie w konewce.
— Nima! — zaśmiał się Sobek i kopnął konewkę, że aż na matkę woda chlusła. Jest je, co? — mówi.
Matka się zapaską odziała, bierze konewkę za ucho.
Zimno było, co cud, a ślizgo; po wodę trza było ku potoku iść, dość obdalno. Przyniosła.
Ledwo, że postawiła koło ławy, Sobek kopnął drugi raz w konewkę i wodę całą wychlusnął.
Przerażona popatrzała na niego matka.
— Brudno béła, nie cysto. Przinieście jesce roz.
Nic nie powiedziała, przyniosła, a on trzeci raz to samo. W izbie już pełno wody się nalało, ze Sobek na ławie nogi wyciągnął, a matka we wodzie boso stała.
— I ta béła brudno... Icie matka jesce po inom...
— Sobuś, dyj hań zimno... jo boske...
Strona:PL Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Na Skalnem Podhalu T.3.djvu/115
Ta strona została skorygowana.