— To sie matka obuj!
— Jakoz sie obujem, synku ostomilsy? Kyrpcy nimom nijakik, a te kapcątka stare, cok je przecie jakoś i pomiędzy hołupy hasła i jako tako pozesywała, mokre całe — — we wodzie lezom...
Bo on jej nie kupił nigdy nic. Co miała, to albo ze starości leciało z niej, albo kto darował, bo mu się jej luto stało, albo znalazła, jak i te kapce.
— To idź matka boske — mówi Sobek.
— Sobuś...
— To sie wom jus ani telo posługować nie kce?! — krzyknął Sobek. — A zryć tobyście zarli?! Co? Hybaj matka po wodę! W te razy!
— A nie oźlejes zaś znowa?
— A jak oźlejem, to co? Cyk haw nie pon? No!
I jeszcze raz poszła i jeszcze raz przyniosła wody i znowu on konewkę na izbę wylał.
— Samo taka, jak i hańty, brudno. Matka, icie po wodę!
Wtedy stara Sobuśka, trzęsąca się cała od mrozu, padła przed nim na kolana, na wodę na izbie nie zważając, bo już widziała, że do czegoś złego zamierza. A on ją odtrącił od siebie nogą i mówi:
Strona:PL Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Na Skalnem Podhalu T.3.djvu/116
Ta strona została skorygowana.