cisnąć chciała, ale on ją kopnął, że aż z jękiem na podłogę, w tę wodę zimną na izbie wznak padła Byłaby może zemdlała, żeby nie ta woda właśnie.
Poznała, że tu śpasów nimas. Pozbierała, co tam miała, a było tego, jak pięść, we węzełek, przychodzi ku Sobkowi, co ciągiem na ławie z wyciągniętemi nogami siedział, i powiada:
— Daj ze sie mi pobośkać, synecku mój, hoć mie jus tak nie rad widzis... dziecko moje...
Ale Sobek jak się siepnie w tył, jak wrzaśnie: Mnie tu wasego bośkanio nie trza! Przidzie haw Kaśka od Kurosa, to mie ubośko, kielo mi sie be kciało! Do pola, dziadulo zatracona! Bo jak nie?!
I złapał za garnek odrutowany, co na stole stał.
Wyszła Sobuśka cichutko w pole, tylko się ode drzwi jeszcze popatrzyła na Sobka i uśmiechnęła do niego przez łzy.
Ciemno, kapce, co je wdziała, mokrzuteńkie, zimno, nie wie gdzie iść.
— Pudem ka, na chałupy, zapukam do okna, może mie przecie puscom nie tu, to ka inendej — myśli.
Strona:PL Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Na Skalnem Podhalu T.3.djvu/118
Ta strona została skorygowana.