Maciek Scyrbularz juhasem był całe życie, aż póki go chorość nie chwyciła. Coś mu się stało w nuku, czy od gonienia po halach, czy od Boskiego dopustu; serce się w nim zepsuło. Rado nie rado trzeba było juhasienia zaprzestać, bo chodzić po górach nie dało. I Maciek Scyrbularz, co wprzód jak w czerwcu w hale wyszedł, to z nich aż w październiku, po jesieniowisku wracał, bo nawet na zbiórki do domu nie szedł, tylko z wołami na hali zostawał, co przez ten cały czas rzadko kiedy, a czasem i wcale do domu nie zleciał: siedzieć musiał, jak baba stara w chałupie, albo koło chałupy. I siedział tak już lat dwadzieścia i było mu sześćdziesiąt lat.
I przyszedł pewien majowy dzień, dzień tak ciepły, jak bywa w lipcu. Jakiś wiatr cudowny, pachnący od Tatr wiał. Wyszedł Maciek przed chałupę i patrzy, a wiatr wdycha do piersi.
Hej Boze, Boze!...
I począł przed siebie iść...