downy, pachnący wiatr. I Maciek począł iść przed siebie, nie zaparłszy nawet chałupy na zaporę.
I wszedł w las, co domu jego niedaleko był, a tu woda ze źródła bije, czysta, rzeźwa i ogromna. Napił się jej Maciek, przyklęknąwszy, ręką — zimna była, jak lód. Od tej wody coś dziwnego w nim się stało. Jakby zatęgło, zalodniało w nim wnętrze i jakby zalodziła się w nim głowa. Coś jasnego, ostrego, świetlanego wypełniło mu ciemię. Cyk słońce we łbie dostał, cy co? — pomyślał.
I niesłychana jasność strzeliła mu przez oczy. Wszystko, każda trawa, każda gałązka nabrało wyrazistości poprostu krysztalnej. Tak, jak kieby mi gwiazdy do ocy wprawił — myślał.
I serce go nie bolało wcale, że szedł i nawet nie pamiętał o tem, że chory był i łazić nie mógł od lat dwudziestu.
Gdy minął las, południe było. Olbrzymie upłazy zielone już jaśniały pośród świerków na turniach. A gdy minął upłaz, wydobył się na zwał kamienny, a za tym zwałem zieleniała znów do słońca jakoby łączka, potokiem przerwana na dwie nierówne części, mały skrawek i większą płasienkę. I głazy potężne leżały nad potokiem, a gdy Maciek dotknął ich ręką, uczuł, że są ciepłe od słońca.
Strona:PL Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Na Skalnem Podhalu T.3.djvu/130
Ta strona została skorygowana.