gi już się iść za kozami nie chce. I też nie bardzo śmiało, bo kto zbyt dośmiela i kręci świate, tego często za zbytnią zuchwałość Pan Bóg ukarze! A oprócz koziarzy nie włóczy się górami jesienią nikt.
Ale Hanka właśnie rada, że jej nikt pytać o nic nie będzie, że w tej pustyni, choć lęk, sama jedna.
Bo po co idzie? Ucieka. Ucieka, byle dalej, byle przepaść. Złości ona nie ma w sercu, ale ból i żałość okrutną. On jest temu winowaty, on, Wojtek Mrowca, z Olce, nikt inny.
Złości do niego niema Hanka — tylko żal, żal niewysłowiony i niewypowiedziany. Telo bóskał, telo obejmował, ściskał, tulił, a przysięgał, że ją będzie brał, aż się po jego woli stało, bo się w nim zakochała Hanka tak, że świata Bożego nie widziała poza nim, a na sam jego głos drżenie jej szło po ciele.
Ale kiedy ją już Wojtek Mrowca dostał, niedługo tego trwało, a kiedy mu o ślubie wspomniała, odpowiedział: Ze coześ ty, głupio, méślała, ze jo haw bedem takiego dziada, jakoś ty, brał? Jo jest parobek, jak sie patrzy, i gazdowski syn, mom pod trzydzieści korcy pola, konie, krowy, owce, a ty co? Tolo jacy, co na sobie. Kogo zekcem, tego weznem.
Strona:PL Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Na Skalnem Podhalu T.3.djvu/99
Ta strona została skorygowana.