Ta strona została uwierzytelniona.
okno bez krat lecą do kaźni całe Tatry i wszystkie chmury z nieba:
Nie płaccie mi — jo se ide zbijać, kraść!
Za dak mi las — za posłanie mokwa, chraść! —
grzmiało z wiatrem w okno.
Sobek spojrzał w dół. Wysoko było na dwa piętra, na dole kamieniami brukowany dziedziniec. Wydało mu się, że kamienie pod jego oknem ożyły — czekają żywe, spokojne. Czekają. Wzdrygnął się.
Rozpacz, tęsknota, radość, szał, poczęty się w nim łamać z strachem. Ciało wściekłe, rozżarte przed chwilą ciało, poczęło drzeć, wstrzymywać duszę, uniewalniać ją. Sobek zawisł w oknie.
I dziw! — wszystko: góry, towarzysze, swój kraj — poczęły mu ustępować wstecz w ciemność nocną, cofać się, maleć... Zląkł się — nad wszystko się zląkł...