Na dworze już miało się na dzień i, przez okno, światło wpadało do izby. W stancyi było spokojnie, wszyscy spali, chrapiąc na rozmaite sposoby. Był to oryginalny koncert, przypominał albowiem najrozmaitsze instrumenta muzyczne. Jeden chrapał przeciągle, jakby grał na bandurze, drugi przypominał flet, inny wydawał jakieś dźwięki krótkie, urywane. Jeden chrapał ze złością, drugi z namysłem, niby zadając komuś jakieś bardzo poważne naukowe pytania. Jednem słowem, był to oryginalny koncert nosów, w którym szlachetne te organa pracowały wszystkiemi siłami, niby trąby w wielkiej orkiestrze.
— Czego tak krzyczysz Senderił — zawołał Beniamiu, zbliżywszy się do łoża swego giermka, — co ci stało? może cię co ukąsiło? bo tu okrutnie coś kąsa... ja sam przez całą noc oka zmrużyć nie mogłem i, właściwie powiedziawszy, dopiero teraz zasnąłem, lecz twój krzyk rozpaczliwy obudził mnie.
— Aj! aj! — rzekł prawie z płaczem Senderił, uciekajmy ztąd coprędzej! na miłość boską uciekajmy! nie traćmy ani chwili czasu, tu będzie jakieś nieszczęście...
Strona:PL Klemens Junosza Donkiszot żydowski.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.